Strony

poniedziałek, 6 lipca 2020

Niepełnosprawny? Kaleka? A może osoba z dysfunkcją?

W jaki sposób myślicie o sobie? Czy ma to dla Was znaczenie, jakiego określenia używają inni? To, jakich słów używacie i jakie Was drażnią, może wiele powiedzieć o waszym stosunku do niepełnosprawności.
Kiedyś o osobach z niepełnosprawnością mówiono: kaleka lub inwalida. To ostatnie odnosiło się najczęściej do osób, które sprawność utraciły podczas wojny. Współcześnie obydwa określenia uważa się za pejoratywne, a użycie ich wobec drugiej osoby może zostać uznane za obrazę. Podobnie dzieje się w przypadku słów dotyczących konkretnej niepełnosprawności: dziś nie powiemy już ślepiec, kulawy czy down, tylko raczej osoba z dysfunkcją wzroku, ruchu lub zespołem Downa. Co ciekawe, jednocześnie nadal używa się tych sformułowań w odniesieniu do rzeczy (np. wózek inwalidzki), jak i w postaci frazeologizmów i przysłów, np. ślepy traf czy prowadził ślepy kulawego. To, co razi nas jako niepoprawne politycznie, pojawia się w mowie potocznej, często bez naszej świadomości. Czy świadczy to o naszym postrzeganiu niepełnosprawności czy to po prostu nieszkodliwe naleciałości językowe? I co z tymi, którzy nadal tych określeń używają, często na pół żartobliwie, jak np. założycielka fundacji Kulawa Warszawa czy członkowie stowarzyszenia Ślepa kura?

Ślepy czy osoba?

Zastanówmy się, jaki ładunek emocjonalny niosą ze sobą poszczególne słowa. Jaki obraz mam przed oczami, mówiąc: ślepy, a jaki, gdy myślę: osoba z niepełnosprawnością wzroku? W tym pierwszym przypadku najczęściej będzie to wizerunek jakiegoś nieszczęśnika żebrzącego na ulicy lub przeciwnie: mędrca, patrzącego „wewnętrznym okiem” na świat. To drugie sformułowanie natomiast prawdopodobnie nasunie nam skojarzenie z bohaterem programu telewizyjnego lub poruszającym się wzdłuż linii prowadzącej człowiekiem z białą laską. Wszystkie te wyobrażenia związane są z tym, w jakich znaczeniach i kontekstach podawane nam są one w kulturze masowej. Jako zapalony czytelnik i językoznawca mogę śmiało stwierdzić, że w żadnej znanej mi książce, w której bohaterem jest niewidomy, nie spotkałam określenia: osoba z dysfunkcją wzroku. I choć słowo ślepy mi się nie podoba, znacznie bardziej razi mnie używanie długich i sformalizowanych, za to „poprawnych politycznie” sformułowań. Jako psycholog jednak nie mogę nie rozumieć, dlaczego tak duży nacisk kładzie się na ich używanie.
Określenie „osoba z niepełnosprawnością” ma bowiem nieść pewien sprecyzowany przekaz: że niepełnosprawność jest czymś zewnętrznym, nie jest częścią danej osoby, a tylko nabytą jej właściwością. Co za tym idzie: niewidomy nie internalizuje doświadczenia niepełnosprawności, uważając, że ono nie określa go w żadnym wymiarze. Upraszczając: to, że nie widzę, nie wpływa na moje postrzeganie świata. Ten językowy zabieg pokazuje pewną psychologiczną pułapkę: może bowiem prowadzić do zafałszowania rzeczywistości – większość niepełnosprawnych nie może zmienić przecież swojego stanu zdrowia, a utrata sprawności bardzo często wpływa na naszą psychikę tak silnie, że może nawet zmienić naszą osobowość. Powiem więc brutalnie: udawanie, że niepełnosprawność nas w żaden sposób nie określa, to jak udawanie, że przejście do Narni jest konkretnie w naszej szafie. Niepełnosprawność zawsze wpływa na nasze życie, co nie oznacza, że jest to wpływ tylko negatywny. Możemy robić wiele rzeczy pomimo braku sprawności, ale jak sami wiemy – nie wszystko jest dla nas dostępne. To tak jak z moją orientacją w przestrzeni: mogę udawać, że nie wpływa na moje życie, ale tylko do tego momentu, kiedy GPS mi się nie zawiesi.

Negatywne konotacje

Mamy do czynienia z dwoma oddziaływaniami takiego zabiegu językowego. Na poziomie społecznym ma on przekonać ogół, że osoba z niepełnosprawnością może funkcjonować jak osoba sprawna, a co za tym idzie, ma równe prawa. I jest to ze wszech miar słuszne. Na poziomie jednostkowym jednakże może mieć negatywny wpływ na postrzeganie samego siebie. Dlatego, choć jestem jak najdalsza od negowania potrzeby stosowania takich sformułowań, proponuję, byśmy zastanowili się dwa razy, zanim odniesiemy je sami do siebie. Czy jako przedstawicielka kobiet, które przez lata nie miały tych samych praw co mężczyźni, chciałabym myśleć o sobie: osoba z dysfunkcją męskości lub niemęskoosobowa? To oczywiście żart, ale warto zwrócić uwagę na przedrostek: dys- w słowie dysfunkcja oraz nie- w słowie niepełnosprawność. Moje językowe wyczucie każe mi wysnuć wniosek, że są one czymś podobnym do powyższych określeń kobiety, oznaczają osobę bez czegoś, a nie z czymś, choćbyśmy próbowali tam to „z” wepchnąć nie wiadomo ile razy. A jak będzie z osobą niepełnosprawną? Ja bardziej kojarzyłabym to z określeniem typu brunetka czy blondynka – określa naszą cechę, coś, co jest częścią nas, ale – z czym zgodzi się zapewne większość pań – być może da się zmienić. Dla naszej akceptacji samych siebie to dużo zdrowsze podejście, tym bardziej, że przybliża nas ono do rzeczy najważniejszej: akceptacji całego siebie, a nie tylko tej zdrowej części.
Jest jeszcze oczywiście określenie: osoba z niepełnosprawnością narządu wzroku, w którym słowo narząd ma na celu pokazanie, że to nie wzrok nam się popsuł, tylko narząd służący do percepcji wzrokowej… Wydaje mi się jednak, że w świetle powyższych dywagacji tego komentować nie muszę, bo wszyscy wiemy, jaką drogą pójdę jako kobieta z uszkodzeniem narządu (a konkretniej hipokampu) odpowiadającego za orientację w przestrzeni…
Reasumując: w moim odczuciu w języku polskim nie ma dobrego określenia osoby niepełnosprawnej, które nie niosłoby ze sobą negatywnych konotacji. Niemniej ze względu na potrzebę zmiany społecznego postrzegania niepełnosprawności, jestem całym sercem za „poprawnymi politycznie” sformułowaniami. Uczulam jednak, byśmy sami wobec siebie byli mniej poprawni, za to bardziej akceptujący, wyrozumiali i mieli więcej dystansu do siebie, a okaże się wtedy, że bariery są tylko w naszych głowach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz