Gdy to piszę, mamy epidemię, czy też, jak podaje WHO,
pandemię koronawirusa. Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji nowej, nieznanej, bo
nawet najstarsi takiej nie przeżyli. O tego typu wydarzeniach czytaliśmy może
książki, ale nikt nie przygotował nas na to, jak sytuacja będzie wyglądała w
naszej aktualnej rzeczywistości.
A wygląda dość przerażająco, prawda? Liczba chorych rośnie z
dnia na dzień, z zagranicy docierają straszne wiadomości dotyczące liczby
ofiar, w nagłówkach gazet, portali i w telewizji dominują czerwone paski,
wykrzykniki, słowa wirus, epidemia, śmierć odmieniane są przez przypadki. Część
ludzi zamknęła się w domu, inni, którzy nie mogą lub nie chcą, próbują żyć z
dnia na dzień. Wszystkim nam jednak towarzyszy lęk, niepewność jutra, bezradność
i… złość. Tak, ta ostatnia też bardzo wyraźnie przebija się przez paletę
emocji, którą obserwujemy w reakcjach społecznych. Złościmy się na tych, którzy
wrócili z zagranicy z chorobą, na rząd, na lekarzy, na Chiny, na Włochy, a w
mniejszej skali na panią w sklepie, że stoi zbyt blisko lub zbyt daleko,
chłopaka, który zakasłał w autobusie, czy matkę z dzieckiem na placu zabaw. Ale
złość ta również podszyta jest lękiem o siebie i swoich bliskich.
Bo ta sytuacja uruchamia w nas mechanizm walcz lub uciekaj,
dociera do głębi naszych potrzeb, z których podstawowe są przecież potrzeba
poczucia bezpieczeństwa i przynależności – a te właśnie dwie nie mogą być
realizowane! Straciliśmy grunt pod nogami, nasza codzienna rutyna została nam
odebrana, świat wydaje się pełen zagrożeń, a to, co do tej pory stałe,
stabilne, jest kruche i chwiejne.
Pierwsze, co robimy w takiej sytuacji, to poszukiwanie
winnego. Stąd wysyp teorii rozmaitych: spiskowych, ze to broń biologiczna,
którą stworzyły Chiny lub USA, i coś wymknęło się z spod kontroli; albo
ekologicznych: to ziemia próbuje nam dać znać, ze ją wykańczamy, broni się w
ten sposób przed działalnością człowieka; społecznych – to przeludnienie, za
duża migracja, szczepienia itp., aż w końcu indywidualnych: to przez tego jednego
gościa, który na bazarze w Wuhan zjadł nietoperza.
Jaka jest prawdziwa przyczyna, być może nigdy się nie
dowiemy, a być może jest ich wiele różnych. Niemniej jednak nasza psychika
poszukuje odpowiedzi, bo gdy już znajdziemy winnego, może przejść dalej, do
szukania sposobów radzenia sobie.
Tych sposobów jest wiele – można unikać, np. informacji o
chorobie, kontaktu z innymi, życia w ogólności, pozostając w całkowitej
izolacji. Można przeformułować, tłumacząc sobie, jakie będą pozytywne skutki
epidemii, np. więcej czasu dla rodziny czy czystsze powietrze, albo można
wypierać, wmawiając sobie, że to choroba jak każda i właściwie niczym nie różni
się od grypy. Każdy z tych sposobów daje nam inny efekt, ale odpowiada na jedną
z naszych ważniejszych potrzeb: potrzebę kontroli.
Kontrola najwyższą formą zaufania
Jedni mają ją w nadmiarze i to oni teraz najbardziej
cierpią, inni trochę mniej ją odczuwają, więc funkcjonują odrobinę lepiej, ale
wszyscy próbujemy oswoić rzeczywistość poprzez kontrolowanie otaczającego nas
świata. Dlatego już w pierwszych dniach z półek zniknął papier toaletowy i
mydło, apteki rejestrują gigantyczne obroty, a żele do rąk i maseczki osiągają
absurdalne ceny. Tak, nie mamy wpływu na wirusa, więc zajmujemy się tym, na co
mamy wpływ: zabezpieczeniem siebie i bliskich.
Czy ma to sens? Z punktu widzenia medycyny, niekoniecznie.
Papier toaletowy raczej nas nie chroni przed zarażeniem, a maseczki i żele
potrzebne są przede wszystkim tym, którzy są w grupie najwyższego ryzyka. Ale z
punktu widzenia emocji to już zupełnie inna bajka. Zakupy, rzeczy mogę
kontrolować. Kupienie 10 opakowań papieru daje mi poczucie, że coś zrobiłem, że
nie siedzę bezczynnie, nie jestem zupełnie bezradny. No i wspiera producenta
papieru, ale to już skutek uboczny.
Podobnie działają na nas konkretne i w pełni uzasadnione
czynności, mające na celu obniżenie ryzyka zarażenia: mycie rąk, unikanie
skupisk ludzkich, ograniczenie wychodzenia z domu, robienia zakupów, rezygnacja
z niezbyt pilnej wizyty u lekarza itp. Wdrażamy je, podejmując codzienne małe
decyzje, jak ta, żeby przy jednej wizycie w piekarni kupić więcej chleba,
zamiast każdego ranka do niej chodzić, czy żeby katar leczyć w domu, a nie biec
z nim do przychodni. Tę potrzebę kontroli niektórzy realizują też poprzez
działanie na rzecz innych. Robią zakupy sąsiadom, opiekują się dziećmi
znajomych, wpłacają datki na organizacje walczące ze skutkami epidemii.
Niestety jednak, choćbyśmy nie wiem, ile rzeczy kupili, i
nie wiem, ilu osobom pomogli, nadal nasze poczucie bezpieczeństwa jest silnie
zaburzone, a to prowadzi do kolejnych kroków: kontroli sytuacji poprzez
zdobywanie informacji. Ładnie się rymuje, ale nie zawsze ma dobry skutek.
Kompulsywne czytanie lub oglądanie wiadomości, przeszukiwanie portali
medycznych, czytanie książek na temat epidemii („Dżuma” przeżywa swoją drugą
młodość!) – to elementy kontrolowania sytuacji poprzez pogłębianie wiedzy.
Jeśli skutkują tylko wdrożeniem zdroworozsądkowych nawyków typu mycie rąk czy
niewychodzenie bez potrzeby z domu, to jest dobrze – dane statystyczne, fakty,
oficjalne wytyczne – one pomagają nam uporządkować rzeczywistość. Gorzej gdy
łykamy wszystkie informacje niczym głodny pelikan śledzia, a w efekcie karmimy
głównie swój lęk i wzmacniamy poczucie bezradności. Nasze nadnercza, przysadka
mózgowa i wiele innych części układu nerwowego odpowiedzialnych za reakcje
stresowe mają wtedy nadprodukcję, a to osłabia nie tylko naszą psychikę, ale
też i ciało. Do tego dodajmy jeszcze zalew fake newsów, opinii wszelakich
„ekspertów”, którzy są znani z tego, że są znani, oraz dramatycznych historii,
które bombardują media społecznościowe i dezorientują nas na każdym kroku.
Łykać ten Ibuprom czy nie? Maseczkę nosić wszędzie i zawsze czy tylko gdy
jestem chory? Czy w Warszawie naprawdę są już czołgi i kordon sanitarny? (nie,
nie ma, uspakajam od razu). Wydaje nam się, że zdobywając informacje, mamy
większą kontrolę, ale jest zupełnie odwrotnie – tracimy ją coraz bardziej z
każdą kolejną nieprawdziwą lub nadmiernie rozdramatyzowaną wiadomością.
Wakacje od relacji
Poza potrzebą poczucia bezpieczeństwa i związaną z nią
potrzebą kontroli mamy jeszcze wielką potrzebę poczucia przynależności. To jest
to pragnienie, które sprawia, że chcemy stać się częścią czegoś większego,
grupy, społeczeństwa, rodziny. Dziś, gdy zostaliśmy w dużej mierze odseparowani,
odcięci od dotychczasowych relacji, ta potrzeba u wielu osób pozostaje
niezaspokojona. Młodzi ludzie, korzystający na co dzień z mediów
społecznościowych, jakoś sobie z tym radzą, kontynuując swoje znajomości
wirtualnie, łącząc się pod hasztagami (np. #zostańwdomu) czy tworząc sieć
wsparcia (np. biorąc udział w akcjach pomocowych typu Pomoc dla seniora,
zrzutkach itp.). Gorzej z osobami starszymi, które w tym momencie nie tylko
zostały odcięte częściowo od rodziny, ale i od swoich codziennych aktywności,
takich jak spacer do sklepu czy pogawędka z sąsiadką. Izolacja, lęk i
niepewność jutra mogą być tragiczne w skutkach. To dlatego tak dużo się teraz
mówi o tym, by wspierać osoby samotne, schorowane i starsze. I to jedna z wielu
przyczyn, dla których tak wiele ludzi mimo ostrzeżeń i zaleceń nadal spotyka
się w większych grupach. Nasza potrzeba więzi, relacji jest bardzo silna, i
jeśli nie mamy jej gdzie realizować, a do tego straciliśmy poczucie kontroli i
bezpieczeństwa, czujemy się całkowicie bezradni.
Po drugiej stronie są natomiast te osoby, które przez
kwarantannę, nadzór epidemiologiczny czy po prostu z własnej woli są zamknięte
z rodziną w domach. Pal licho, jeśli jest to domek, w którym można ukryć się w
jednym z wielu pokoi lub wyjść do ogrodu. Gorzej, jeśli kwarantanna dorwie
ciebie i twoją czteroosobową rodzinę na 30 metrach kwadratowych. W mediach
społecznościowych już roi się od rodziców narzekających na bycie non stop z
dziećmi, które z nudów zamieniają mieszkanie w pole walki, proroków
przewidujących falę rozwodów lub wręcz odwrotnie, co mi się zdecydowanie
bardziej podoba, nagły przyrost naturalny, czy stron i kanałów, na których
setki specjalistów radzą, jak przetrwać te dramatyczne dwa tygodnie w domu. Jak
widać, i tak źle, i tak niedobrze, choć z mojej psychologicznej perspektywy
nasz lęk przed spędzaniem czasu w domu z najbliższymi daje niezbyt dobre
świadectwo o kondycji naszych więzi rodzinnych.
Lęk (nie)oswojony
Nasze potrzeby emocjonalne w obliczu epidemii pozostają
niezaspokojone i wielu z nas już teraz boryka się z kryzysem emocjonalnym. Nie
będę tu dawała złotych rad w stylu: staraj się o tym nie myśleć lub znajdź
sobie zajęcie, bo ani ja, ani inni specjaliści, nie wiemy jeszcze, co tak
naprawdę w takiej sytuacji robić. Mogę co najwyżej napisać, jakie zasady mogą
nam pomóc przetrwać ten emocjonalny rollercoster.
Nie bójmy się bać – lęk jest naturalny i warto to
zaakceptować. Pozwólmy sobie na zmartwienia, może nie cały czas, ale też nie
próbujmy na siłę być silni. Mamy prawo do słabości.
Dbajmy o relacje z innymi na odległość – dzwońmy do siebie
zamiast pisać SMS-y czy mailować, rozmawiajmy w domu o tym, co się dzieje,
pamiętajmy o tych, którzy są sami.
Filtrujmy wiadomości – nie bądźmy jak pelikan, wybierajmy
tylko wysokiej jakości pożywienie dla naszych umysłów. Zaglądajmy do wiadomości
dwa, a nie 12 razy dziennie.
Stwórzmy sobie nową rutynę – codzienne aktywności można
zmienić, dostosujmy je do sytuacji, miejmy stałe punkty dnia. Zróbmy w domu to,
co do tej pory odkładaliśmy.
Bądźmy wyrozumiali i cierpliwi w stosunku do siebie i
innych. Nikt z nas nie wie, jak sobie w tej sytuacji radzić, a to znaczy, że
jedziemy wszyscy na tym samym wózku. Nikt jeszcze nie opatentował sposobu na
przetrwanie epidemii. Ale pamiętajmy też, że wózek niektórych: lekarzy,
ekspedientów w sklepach, ratowników medycznych, farmaceutów jedzie po trochę
gorszej drodze, więc starajmy się być życzliwi do tych, którzy dbają o
zaspakajanie naszych fizycznych potrzeb.
Wielu zastanawia się, jak świat będzie wyglądał, gdy to
wszystko się skończy. Czy nastąpi jakiś przełom? Ludzie zaczną inaczej myśleć?
Czy zbiorowa trauma, jaką jest pandemia, zmieni ludzkość i zaczniemy bardziej
dbać o otaczający nas świat, a mniej skupiać się na posiadaniu? Niektórzy chcą wierzyć,
że tak, że doświadczenie izolacji, lęku o życie, ograniczenie konsumpcji,
sprawi, ze od mieć, przejdziemy znowu do być. Inni uważają, ze po epidemii po
prostu wrócimy na utarte ścieżki autodestrukcji. Ja plasuję się gdzieś po
środku, uważam, że świat się zmieni i nasze myślenie też, ale niestety nie
jestem tak optymistyczna, by wierzyć, że będzie to zmiana trwała, bo jak
pokazuje to historia, człowiek ma niezwykłą umiejętność przetrwania nawet w
najbardziej ekstremalnych sytuacjach, a potem równie niezwykłą umiejętność
ignorowania wniosków z nich płynących.
Dorota Ciborowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz