Strony

sobota, 31 sierpnia 2013

Refleksja na temat... podróżowania z dzieckiem

Swego czasu, podczas pracy w pewnej żeglarskiej redakcji ;), prowadziliśmy w zespole redakcyjnym dyskusję na temat podróżowania z dziećmi. Dyskusja wywołała dużo emocji, ale dała mi też do myślenia. Z tego, co zauważyłam, najczęściej rodzice mają skrajne nastawienie do tematu: albo nie wyjeżdżają prawie w ogóle (wyjątkiem są podróże na dwutygodniowe wakacje nad morzem) albo jeżdżą z dzieckiem wszędzie, gdzie tylko się da. My mamy podejście, które należy chyba nazwać "umiarkowanym", czyli wyjeżdżamy częściej niż raz w roku, ale spędzamy w podróżach jednak mniej czasu niż w domu:)
Odkąd mam dziecko, mogę obserwować, jak dzieci funkcjonują na wyjazdach i doprowadziło mnie to do przekonania, że nie z każdym dzieckiem da się wszędzie pojechać. Są oczywiście zapaleńcy, którzy próbowali mnie przekonać, że jest inaczej, ale tak na zdrowy rozsądek: czy każdy dorosły lubi długą jazdę samochodem? Czy każdy dorosły dobrze śpi w nowym miejscu? Czy każdy dorosły czuje się bezpieczny w nieznanym otoczeniu? Nie, więc dlaczego wymagamy od naszych dzieci większej elastyczności niż od siebie samych?
Ja uważam, że podróże są dla dziecko bardzo pożyteczne. Są nauką, zabawą i nowym doświadczeniem. Ale zanim zabierze się malucha dajmy na to do Indii, trzeba się zastanowić, czy ten konkretny model się do takiej podróży nadaje. Znam sporo osób, które się teraz oburzą i zaczną krzyczeć: ale jak to?! To mamy zrezygnować z własnych pasji? Przecież dziecko się łatwo przystosowuje! Otóż nie. Nie zgadzam się. Nie każde dziecko się łatwo przystosowuje. I tak, macie zrezygnować. Częściowo. Na jakiś czas. Bo decyzja o posiadaniu dziecka, to decyzja o odpowiedzialności za małego człowieka. A my, rodzice, strasznie łatwo zabieramy naszym dzieciom prawo do tego, żeby miały własny gust. Lubicie szpinak? Pewnie nie i dlatego go nie jecie. A dziecku wciskacie.
Jest kilka powodów, dla których lepiej z maluchem podróżować raczej bliżej niż dalej. Należą do nich:
- choroba lokomocyjna (lubicie mdłości i senność po środkach przeciwwymiotnych?)
- niechęć do jeżdżenia samochodem/pociągiem/samolotem (siedział ktoś kiedyś w małym foteliku, w jednej pozycji - bo foteliki dziecięce raczej uniemożliwiają zmianę pozycji - przez dłużej niż 3 godziny?)
- duża ruchliwość i niechęć do dłuższego siedzenia (no ja nie wiem, dlaczego te dzieci tak strasznie biegają po samolocie... 5 godzin w nosidełku? Posiedźcie tak sobie kochani w plecaku, zobaczcie, jak fajnie)
- niska odporność (nie, ładowanie szczepionek na choroby tropikalne nie jest obojętne dla organizmu dziecka, a wy lubicie się szczepić?)
- nerwowość i problemy z adaptacją - dziecko najlepiej się czuje, gdy ma uporządkowany każdy dzień (kto dobrze śpi w nowym miejscu, ręka w górę? ja nie...)
Oczywiście, nie oznacza to, że z takim "trudnym" maluchem nie można nigdzie jechać. Można. Ale trzeba rozumieć, że nie będzie może w najlepszym humorze, że niekoniecznie będzie to podróż życia i że trzeba będzie zapewnić dziecku choćby minimum poczucia bezpieczeństwa. Im dziecko starsze, tym zresztą łatwiej (a rodzicom trudniej;)).
W następnym poście napiszę kilka rad, jak przygotować mniej "elastycznego" malucha do podróży i nie zmarnować sobie urlopu.

piątek, 30 sierpnia 2013

Nadpobudliwość psychoruchowa u dzieci - Tomasz Wolańczyk i inni

ADHD to temat naszych czasów. Liczba dzieci, którym diagnozuje się tę chorobę jest porażająca, a jeszcze bardziej porażająca jest liczba tych, którym diagnozuje się ją niesłusznie. Zauważyłam, że wyjątkowe upodobanie do wynajdywania tej choroby u dzieci mają panie "psycholożki" z przedszkoli. Chyba niewielu mam znajomych, którzy w którymś momencie nie usłyszeli od nadgorliwej pani, że dziecko jest nadpobudliwe.
Ja sięgnęłam po książkę Wolańczyka po tym, jak znajoma opowiedziała mi o swoich problemach z dzieckiem i o tym, że polecił jej tę pozycję psycholog, jako lekturę dla każdego rodzica.
Ku mojemu zaskoczeniu, książka została wydana w 1999 roku i od tamtej pory, choć medycyna poszła znacząco do przodu, nie doczekała się wznowienia. Szkoda, bo książka jest świetnie napisana i tylko wątpliwości merytoryczne (np. brak aktualnych wyników badań) przeszkadzały mi w odbiorze. Nadpobudliwość to prawdziwa wiedza w pigułce na temat ADHD. Są tu zarówno informacje na temat przyczyn, przebiegu i konsekwencji tej choroby, jak i doświadczenia z terapii i pracy z dziećmi nadpobudliwymi. Co jest ogromnym plusem, doświadczenia są z naszego podwórka, ponieważ autorzy są Polakami i psychologami zajmującymi ADHD. Konstrukcją (ale też i niektórymi radami) książka przypomina Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały..., autorzy przyznają się zresztą, że korzystają z poradnika Faber w swojej codziennej pracy.
Za wadę tej pozycji można uznać fakt, że jak na taki obszerny temat, niektóre kwestie zostały potraktowane dość skrótowo, np. kwestia diety eliminacyjnej. Ale nie oszukujmy się: nie miał to być podręcznik akademicki, a tylko punkt wyjścia do pracy z dzieckiem i pomoc dla rodziców, którzy próbują opanować chaos jaki wiąże się z posiadaniem małego "żywiołu".
Polecam tę książkę wszystkim, którym wydaje się, że mają dziecko z ADHD. Ja zresztą po lekturze zdiagnozowałam tę przypadłość u siebie...

środa, 28 sierpnia 2013

Jean Liedloff - W głębi kontinuum

Długo mnie tu nie było. Okazało się, że brak zajęcia powoduje, że człowiek ma mnóstwo zajęć i bardzo mało motywacji. Oczywiście książek przeczytałam w tym czasie mnóstwo, ale zacznę od pozycji, o którą pytało mnie już kilka osób, a która wywołała spore zamieszanie w matczynym wszechświecie.
W głębi kontinuum stało się podobno biblią matek wychowujących dzieci w nurcie macierzyństwa bliskości. Już sam ten termin jest dla mnie bardzo frustrujący - bo jak inaczej, jak macierzyństwo bez bliskości! Toż to chyba patologia? Przecież to chyba oczywiste: miłość, ciepło, bliskość fizyczna i psychiczna... czy z tego trzeba robić ideologię? No, ale najwidoczniej rzesze zwolenników tej doktryny uznały, że były wychowywane bez bliskości i postanowiły stworzyć z tego nowy trend, a że przy okazji dało się też na tym zrobić biznes... Ponieważ jednak wszelkie znalezione przeze mnie informacje na ten temat były dość chaotyczne i niejasne, postanowiłam sięgnąć do źródeł. Zabierałam się do Liedloff jak pies do jeża. Mam ją w domu od ładnych kilku miesięcy, ale leżała na półce i drażniła. Nie da się być obojętnym wobec tej książki, ani nawet neutralnym. Nie wiem nawet, czy da się być obiektywnym...
Przyznaję, że zaczynałam z nastawieniem negatywnym. Po skończeniu liczba moich negatywnych emocji wcale też nie była mniejsza. Ale nie wpadłam w tak cieszący autorkę obłęd, jak opisywana przez nią Rosalind: nie "słaniałam się z bólu, niezdolna wręcz do życia w świetle nowo odkrytych faktów". Przeciwnie, pierwsza moja myśl brzmiała: bzdury! Nie poparte badaniami, oderwane od rzeczywistości bzdury i robienie ludziom wody z mózgu.
Ale zacznijmy od pozytywów. Zgadzam się z Panią Liedloff co do zasady. Bliskość z dzieckiem: tak. Podążanie za nim: tak. Dawanie dziecku pewnego rodzaju wolności: tak. Tulenie, noszenie, głaskanie, tak! Naturalny poród, karmienie, intuicja: tak!
A co do reszty?
Kiedy ochłonęłam, pozbierałam sobie to, co miałam do zarzucenia Pani Jean.
1. Jeszcze się taki nie pojawił, coby potrafił powiedzieć, co czuje noworodek lub niemowlę. Tymczasem autorka, jak się okazuje, wie to doskonale, i na tym opiera większość swoich teorii. Toż to rewolucja! Ktoś wreszcie wniknął w umysły maluchów!
2. Jeśli ktoś chce wychowywać dziecko w stylu plemion indiańskich czy też jakichkolwiek innych: wspaniale. Powrót do natury, pierwotne instynkty, pełna swoboda itd. Ale jeśli chce to robić z użyciem wszelkich dobrodziejstw cywilizacji, to musi niestety wziąć pod uwagę jej wpływ na tworzenie się więzi. Nie da się przenieść tych jakże wspaniałych, naturalnych, matczynych zachowań na środek Nowego Jorku, do szumu maszyn i hipermarketów. Jest to absurdalne. To, że wciśniesz dziecko w chustę, żeby pójść z nim do centrum handlowego, nie spowoduje, że dziecko otrzyma mniej bodźców. Otrzyma tyle samo, bo chusta nie wyciszy hałasu ani nie zasłoni wszechobecnych jarzeniówek.
3. Autorka powołuje się czasem na wiedzę psychologiczną, ale większość jej wywodów nie ma z odkryciami psychologów nic wspólnego. Ma za to dużo wspólnego z graniem na emocjach. Drastyczne przykłady ("budzi się w płenej grozy ciszy i bezruchu..."), opisy pełne dramatyzmu ("zrozpaczone tęsknotą w martwym, wilgotnym i nieprzyjemnym otoczeniu..."), emocje na każdym kroku (" budzi się w piekle")... łatwo w ten sposób wpędzić kogoś w poczucie winy, wywołać w nim potrzebę zmiany i... sprzedać książkę.
4. Założenie, że każde dziecko odczuwa tak samo, wydaje mi sie dość kontrowersyjne. Osobiście znam dzieci, które od urodzenia nie przepadały za dłuższym kontaktem fizycznym. Być może była to kwestia delikatnego układu nerwowego, a może po prostu preferencji. Niemniej jednak są takie. Co z ich kontinuum!?
5. Zachwyt autorki nad plemieniem, u którego mieszkała jest zrozumiały. Ci co mieszkali z wilkami też się ekscytują. Nie zmienia to faktu, że te dzieci żyją w konkretnym środowisku i w konkretnym miejscu. Ja tymczasem niecierpliwie czekam aż dzieci Pani Liedloff dorosną. Bardzo chciałabym usłyszeć ich zdanie o ich mamie. Tymczasem natomiast przerażają mnie konsekwencje wprowadzenia niektórych założeń tej książki w życie i wychowanie dzieci tych mam, które nie mają do siebie dystansu i dadzą się porwać emocjom po przeczytaniu opisu cierpienia przewijanego niemowlęcia.