Książek o samotnym żeglowaniu jest tyle samo, co żeglujących samotników. Najwidoczniej każdy, kto to przeżył, chce o tym napisać. Ja czytałam już Urbańczyka, Baranowskiego, Naomi James, Chichestera, Chojnowską-Liskiewicz, Slocuma... Każda z tych opowieści ma swój urok i na pewno nie pozwala spokojnie zasnąć żeglarzom, ale chyba żadna nie wciągnęła mnie jeszcze tak, jak Zew oceanu. I nie chodzi o to, że Cichocki zrobił czy opisał coś innego niż pozostali. Nie. Chodzi o to, że opowiada o swoim rejsie bez megalomanii, za to z humorem, ironią, nutą filozofii i szczerością. Grzechem wielu samotników jest to, że pragną się z czytelnikiem podzielić wszelakimi przemyśleniami, jakie im tylko podczas rejsu przyszły do głowy i w rezultacie tworzą opowieść ciężkostrawną i bardzo egocentryczną. Cichocki robi inaczej. Chodź to on jest głównym bohaterem i narratorem tej opowieści, to czyta się ją lekko, momentami ze śmiechem, chwilami ze łzą w oku. Ja nie mogłam się oderwać i tak, jak podziwiałam go za jego wytrwałość, tak po tej lekturze podziwiam go nie tylko za żeglarskie dokonania, ale też za to, jak potrafi o nich pisać.
Po przeczytaniu pomyślałam sobie: tak, to jest gość, z którym chciałabym się zaprzyjaźnić. Chciałabym móc rozmawiać z nim na co dzień i poznać jego zdanie na różne tematy. Fajny, prosty, szczery, mądry. Z tym gościem mogłabym się naprawdę zakumplować. Przeczytajcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz