Strony

czwartek, 3 kwietnia 2014

Aleksander Rudazow – Arcymag

Po przeczytaniu Arcymaga, obydwu części, stwierdzam, fantastyka też ma swoje harlequiny! No, może przesadziłam, nie jest aż tak źle, ale dobrze też nie.
Od początku: fabuła zapowiadała się całkiem ciekawie. Starożytny mag hibernuje się na 5000 lat i budzi we współczesnym San Francisco. Ma ze sobą dżinna karzełka, sporo magicznych sprzętów i dosyć zabawne podejście do rzeczywistości. Za przewodnika po współczesności obiera sobie młodą policjantkę, Vanessę, i zaczyna aklimatyzować się w wielkim mieście, wprowadzając jednocześnie własne, magiczne zasady. I dotąd jest bardzo fajnie, opowieść ma potencjał, koncepcja świata wykreowana przez Rudazowa jest ciekawa, a postaci barwne. Gorzej jednak z realizacją. Fabuła nie wciąga, raczej nuży, niektóre wątki są potraktowane tak skrótowo, że tracą całkowicie wiarygodność, np. Vanessa i jej ojciec, którzy niemal bez zastrzeżeń przyjmują historie Arcymaga. Każda trudniejsza sytuacja, w jakiej znajdą się bohaterowie, rozwiązywana jest banalnie – jakimś magicznym przedmiotem albo zaklęciem, przez co w książce brakuje napięcia i nawet dwie sceny magicznej walki nie robią wrażenia. Wizyta Vanessy i Kreola z Lengu – potencjalnie bardzo ciekawa – okazuje się być po prostu nudna, bo poza potworami, których wygląd Rudazow opisał bardzo dokładnie (współczuję facetowi wyobraźni, to musi boleć), nie ma w owej krainie demonów nic, co by pobudziło wyobraźnię czytelnika.
Całość jest niespójna, mało przekonująca, a szkoda, bo sam pomysł wydał mi się naprawdę fajny. Sytuacji nie poprawia nieudolne wplecenie w fabułę wątku miłosnego, czyli zalążków uczucia między Vanessą i Kreolem.
Podsumowując: za mało poczucia humoru, za mało akcji, choć sam pomysł fajny. Można poczytać na nudnym wykładzie albo w autobusie, bo nie angażuje za bardzo, ale tylko jeśli czasem lubicie przeczytać coś z niższej półki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz