Strony

wtorek, 29 kwietnia 2014

My rodzice

Tak sobie czytam różne wiadomości z kraju i ze świata, znajduję historię o kolejnej mamie Madzi i myślę sobie, że my, rodzice, jesteśmy w dzisiejszych czasach bardzo zagubieni. Zniknęły wielopokoleniowe rodziny, w których dzieckiem zajmowały się babcie i ciocie, w których wiedzę i zwyczaje przekazywano z pokolenia na pokolenie. Nie ma już jednego słusznego podręcznika, jakim był w czasach naszych rodziców podręcznik dr Spocka – dla tych, którzy odcinali się od metod naszych babć – lub książka Twoje Dziecko – dla tych, którzy woleli system zero-jedynkowy. Teraz królują przejściowe mody, zalecenia super niani – jednej czy drugiej, kolejne "przełomowe wyniki badań" rodem ze Stanów czy Wielkiego Brytana. Szkoda tylko, że tak wielu rodziców idzie za tymi trendami bezrefleksyjnie, bez zgłębiania tematu – napisali w internecie, w nowej książce, powiedział znany psycholog celebryta, to teraz ja tak będę robić... A konsekwencje ponoszą dzieci, czy też może dopiero będą ponosić za czas jakiś, gdy pójdą w świat i nie będą mogły znaleźć sobie w nim miejsca.
Skończyłam studia psychologiczne, ale do teorii psychologicznych mam duży dystans, szczególnie tych dotyczących dzieci. Bo czy może być dla mnie dobrym przykładem psycholog, którego metody były stosowane na cały świecie i którego dziecko popełniło samobójstwo? Albo ten, którego dziecko nie chce mieć z nim nic wspólnego? Albo pewna znana niania, której nie udało się utrzymać własnej rodziny, ale za to radośnie i bezrefleksyjnie doradza innym matkom? Ci bardziej wnikliwi będą wiedzieli o kim piszę...
Ale do brzegu. Zagubieni jesteśmy my, rodzice. Zarzucani nowinkami, teoriami, wątpliwymi badania, radami. Jedni mówią: szczepić. Za chwilę inni mówią: nie szczepić! Jedni i drudzy mają tytuły naukowe, osiągnięcia... Babcia mówi: jesteś dla dziecka zbyt pobłażliwa. Znany psycholog nawołuje w mediach: nie zakazuj, nie ograniczaj! Super niania poucza: stosuj kary! W kampanii medialnej słyszysz: powiedzenie dziecku, że wstyd Ci za nie, jest przemocą! Pediatra mówi: dziecko jest głodne, trzeba wprowadzić butlę. Media krzyczą – karm piersią, tylko to jest dobre! Itd. Itp.
Gdzie sens, gdzie logika? Czego my rodzice mamy się trzymać, za czym iść? Najłatwiej powiedzieć, za głosem serca, ale co, gdy głos naszego serca zagłuszony jest przez wszechobecnych guru od wychowania?
Ja się kieruję różnymi przesłankami. Wierzę w teorię przywiązania Bowlby'ego, staram się podążać za dzieckiem, ale jednocześnie stawiać granice, jak uczył Korczak. Ale nie jestem obojętna na mody, trendy, wciąż się miotam, poszukuję, czytam, zgłębiam. I przeraża mnie dzisiejszy sposób wychowywania dzieci, czy tez może właśnie brak sposobu – chaotyczne próby, eksperymenty na żywym organizmie, brutalne odcinanie się od przeszłości. No tak, oczywiście, nasi rodzice popełniali błędy, tak jak my, ale my sami po sobie możemy określić, czy aż tak wielkie były to błędy. Czy aż tak bardzo toksyczne rodziny. Może warto sobie zadać pytanie: co dobrego mam w sobie i jaki wpływ na to miały metody moich rodziców? Czy próbowanie nowych metod na dziecku, nie jest porównywalne do eksperymentów na szczurach? Jeden się uda, jeden nie... Jedna Madzia przeżyje i nikt o niej nie usłyszy, może dopiero za parę lat, gdy powiesi się w gimnazjalnej szatni, a o drugiej będzie głośno już teraz – bo padła ofiarą fanatycznej wiary w kolejną teorię, niewiedzy rodziców, tzw. dobrych chęci, eksperymentów właśnie. Czy naprawdę sprawdzone jest gorsze od nowego?
A z innej strony, może my, zagubieni w informacyjnym chaosie rodzice powinniśmy przede wszystkim wyrzucić te wszystkie książki, podręczniki, ciocie dobre rady, zamknąć portale parentingowe i fora internetowe, spojrzeć na swoje dzieci i zastanowić się, czego to moje konkretne, jedyne w swoim rodzaju dziecko potrzebuje, by stać się dobrym, mądrym i szczęśliwym człowiekiem? Co ułatwi mu życie, współżycie, współistnienie z innym, a co utrudni? Może musimy się cofnąć do czasów, gdy nikt nie tworzył teorii, a dzieci po prostu się wychowywało zgodnie z własną intuicją i ich potrzebami?

czwartek, 3 kwietnia 2014

Aleksander Rudazow – Arcymag

Po przeczytaniu Arcymaga, obydwu części, stwierdzam, fantastyka też ma swoje harlequiny! No, może przesadziłam, nie jest aż tak źle, ale dobrze też nie.
Od początku: fabuła zapowiadała się całkiem ciekawie. Starożytny mag hibernuje się na 5000 lat i budzi we współczesnym San Francisco. Ma ze sobą dżinna karzełka, sporo magicznych sprzętów i dosyć zabawne podejście do rzeczywistości. Za przewodnika po współczesności obiera sobie młodą policjantkę, Vanessę, i zaczyna aklimatyzować się w wielkim mieście, wprowadzając jednocześnie własne, magiczne zasady. I dotąd jest bardzo fajnie, opowieść ma potencjał, koncepcja świata wykreowana przez Rudazowa jest ciekawa, a postaci barwne. Gorzej jednak z realizacją. Fabuła nie wciąga, raczej nuży, niektóre wątki są potraktowane tak skrótowo, że tracą całkowicie wiarygodność, np. Vanessa i jej ojciec, którzy niemal bez zastrzeżeń przyjmują historie Arcymaga. Każda trudniejsza sytuacja, w jakiej znajdą się bohaterowie, rozwiązywana jest banalnie – jakimś magicznym przedmiotem albo zaklęciem, przez co w książce brakuje napięcia i nawet dwie sceny magicznej walki nie robią wrażenia. Wizyta Vanessy i Kreola z Lengu – potencjalnie bardzo ciekawa – okazuje się być po prostu nudna, bo poza potworami, których wygląd Rudazow opisał bardzo dokładnie (współczuję facetowi wyobraźni, to musi boleć), nie ma w owej krainie demonów nic, co by pobudziło wyobraźnię czytelnika.
Całość jest niespójna, mało przekonująca, a szkoda, bo sam pomysł wydał mi się naprawdę fajny. Sytuacji nie poprawia nieudolne wplecenie w fabułę wątku miłosnego, czyli zalążków uczucia między Vanessą i Kreolem.
Podsumowując: za mało poczucia humoru, za mało akcji, choć sam pomysł fajny. Można poczytać na nudnym wykładzie albo w autobusie, bo nie angażuje za bardzo, ale tylko jeśli czasem lubicie przeczytać coś z niższej półki.