Ostatnie miesiące wyniosły personel medyczny na piedestał.
Na wiosnę biliśmy im brawo, bo przecież to oni na tej pierwszej linii frontu, w
ciągłym zagrożeniu. Media rozpisywały się o odwadze, poświęceniu, a każda śmierć
pielęgniarki czy lekarza była szeroko omawiana. Trochę mniej chwały spadało na
ratowników medycznych – ale to jak zwykle, przecież to grupa od lat
niedoceniana i marginalizowana, choć myślę sobie dzisiaj, że to tak naprawdę
prawdziwi bohaterowie pandemii.
Ja też biłam to brawo, na fali emocji i w poczuciu, że się należy. I może nadal bym klaskała, gdyby nie bezpośrednia styczność ze służbą zdrowia przez ostatnie tygodnie. Nagle, w sytuacji kryzysowej z dużą siłą odczułam fakt, że gdy zderzasz się z covidem, nie system ma znaczenie, nie procedury, nie ustawy i rządowe decyzje. Największym rozczarowaniem okazuje się człowiek.
Drzewo złego i dobrego
Gdy Ewa zrywała jabłko, nieświadomie podzieliła ludzi. Teraz, w obliczu pandemii, coraz silniej wybrzmiewają słowa Ireny Sandlerowej: „Ludzi należy dzielić na dobrych i złych. Rasa, pochodzenie, religia, wykształcenie, majątek – nie mają żadnego znaczenia. Tylko to, jakim kto jest człowiekiem…”
Gdy w mojej rodzinie pojawił się koronawirus miałam okazję zweryfikować te słowa – z podwójną mocą wybrzmiewały one podczas tygodni niepewności i lęku.
Już wiem, nie tylko z własnych doświadczeń, ale i wielu moich przyjaciół, z czym przede wszystkim mierzą się pacjenci covidowi – z przerażającym brakiem wiedzy na temat choroby ze strony lekarzy „niecovidowych”, z brakiem wsparcia zarówno z ich strony, jak i ze strony personelu na ostrych dyżurach, całkowitą bezradnością i niewiedzą dotyczącą tego, jak należy postępować, czym się leczyć, kiedy trafić do szpitala… Pacjent z covidem zostaje tak naprawdę sam z chorobą, o której nic nie wie, lękiem potęgowanym przez sytuację i media, poczuciem odbijania się od ściany przy każdym kontakcie ze służbą zdrowia.
Najtrudniejszym doświadczeniem był kontakt z ludzką arogancją i brakiem empatii.
Lekarza, który zlekceważył obawy starszego człowieka chorego na COVID i odesłał go do domu w ciężkim stanie, mówiąc, że „musi przechorować”.
Pielęgniarki, której nie starczyło empatii, by podłączyć ciężko choremu ładowarkę do telefonu, przez co nie pożegnał się przed śmiercią z rodziną.
Lekarki, która nie informowała swojego pacjenta w szpitalu o jego wynikach z sobie tylko wiadomych powodów, przez co zarówno on, jak i jego rodzina, nie mieli pojęcia, jak i na co jest leczony.
Ratownika, który odmówił przyjazdu do pacjenta z covidem i kazał zawieźć go do szpitala żonie, która również miała covid.
Lekarki na OIOMIE, która z ironią stwierdziła, że przecież saturacja 84 i zakrzepica to jeszcze żaden dramat i w gorszym stanie ludzie przyjeżdżają - w nocy ten sam pacjent miał już saturację dużo niższą, zagrażającą życiu.
Farmaceutki, która słysząc od klientki, że jej tata leży pod tlenem w szpitalu z covidem, miała jeszcze czelność powiedzieć, że no tak, przykre, ale tak ogólnie to na grypę też ludzie umierają.
Pani kardiolog, która nakrzyczała na ozdrowieńca mającego pocovidowe problemy z sercem, że nie powinien przychodzić na osobistą wizytę, bo może ją zarazić.
To tylko kilka drobnych przykładów tego, jak pod wpływem presji (tak, biorę pod uwagę ten czynnik) i arogancji, poczucia wyższości, wychodzi z ludzi brzydka cecha – ignorancja połączona z brakiem empatii.
I choć staram się rozumieć, usprawiedliwiać, odnaleźć w sobie współczucie, nie będę już biła im braw. Bo te oklaski nie należą się wszystkim medykom. Powiem więcej, najczęściej należą się tym, którzy się o nie nie dopominają – po prostu robią kawał dobrej roboty i mają wielkie serca. Niestety nie mogę tego powiedzieć o dużej części lekarzy, z którymi miałam styczność.
Iskra życzliwości
A jednak jest w tym światełko nadziei, za sprawą garstki niezwykłych ludzi, których mieliśmy szczęście poznać. Takich, którzy po cichu i z niezwykłą pokorą naprawdę walczą o życie i zdrowie swoich pacjentów. Nie mają wypasionych samochodów i pięknych mieszkań, za to mają wielkie serce i ogromną wiedzę. Interesują się pacjentem i może dlatego nie mają czasu biegać po telewizjach śniadaniowych i zgarniać kasy z kolejnych prywatnych gabinetów.
I im, tej garstce, nadal będę bić brawo.
Endokrynologowi, który dzwonił codziennie do mojego Taty, gdy ten chorował – choć już dawno Tata nie jest pod jego opieką.
Młodemu lekarzowi, który na OIOM otulił mojego dygoczącego z choroby Tatę kurtką.
Lekarce, która 40 minut reanimowała człowieka na tym samym OIOM-ie.
Koledze ratownikowi, który uświadomił, mi, że istnieje takie urządzenie jak pulsoksymetr, co naprawdę uratowało mojemu Tacie życie.
Pielęgniarce, bardzo zmęczonej, która odbierała ode mnie pod szpitalem ciężką torbę i jeszcze miała dla mnie uśmiech na twarzy.
Ratownikowi, który z empatią i spokojem obejrzał moją przerażoną chorobą Mamę.
Pielęgniarkom szpitala zakaźnego na Szaserów, które mimo potwornego zmęczenia, masek na twarzy, kombinezonów, miały dla pacjentów żart, dobre słowo i ogrom troski.
Lekarce z POZ, która dzwoniła codziennie do pacjentów z COVID-em, choć nie musiała i nie potrafiła medycznie już więcej zrobić – ale po prostu dodawała im otuchy.
Gdy mnożysz, więcej wraca
Zaproponowałam ostatnio na FB pomoc każdemu, kto przechodzi COVID i boi się, ma pytania, wątpliwości. Nie jestem lekarzem, więc pomocy medycznej nie udzielę, ale mogę chociaż wesprzeć kogoś swoją zdobytą niedawno wiedzą na temat procedur, działań, lekarzy, do których warto się zwrócić.
A moja propozycja wynikała między innymi z tego, że poza medyczną stroną sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, była jeszcze niezwykła moc dobra i życzliwości, która nas otoczyła. To ludzie, bliżsi i dalsi, którzy przez kilka tygodni, ofiarowywali nam wsparcie, swój czas, modlitwę. W najgorszych momentach, w największym strachu, mieliśmy poczucie, że nie jesteśmy sami. Wstrząsające były dla mnie słowa mojego Taty, że w najtrudniejszej chwili pobytu w szpitalu, czuł siłę modlitwy i dobrych myśli, którymi otoczyli go jego przyjaciele, rodzina, znajomi, a nawet osoby zupełnie mu obce.
Moja koleżanka, zupełnie obca mojemu Tacie osoba, zamówiła koronkę w jego intencji.
Rodzice znajomych, również nam nieznani, modlili się codziennie.
Troje moich znajomych zadeklarowało oddanie osocza dla Taty.
10 obcych osób przepuściło mnie w kolejce do apteki, widząc jak bardzo jestem przerażona.
Sąsiedzi zaoferowali pomoc w zakupach.
Przyjaciele przywozili gorący rosół i pyszny kisiel na wzmocnienie.
Cała rzesza ludzi, którzy mimo różnego stopnia zaawanasowana relacji, dzwonili i pisali do nas z troską.
Nie da się wyliczyć wszystkich, którzy byli przy nas w tamtym momencie. Ale to Wam kochani – znani mi i nieznani – należą się największe brawa.
„Przygoda” mojej rodziny z covidem skończyła się na
szczęście dobrze – dzięki wsparciu kilku niezwykłych osób, które zrobiły
wszystko, co w ich mocy, by nas wesprzeć. Nie wiem, jak bez dobroci tych osób,
przetrwalibyśmy ten straszny czas, bo niestety ci, którzy powinni stanowić dla
nas autorytety, dać nam poczucie bezpieczeństwa, zawiedli na całej linii.